Reklama w magazynie
R E K L A M A  W  M A G A Z Y N I E   Z A Ł O G A G !



"Opiekunka"
Autor: Mass



- Jesteś ostatnim chamem!
- Dzięki.
- Jesteś bezczelny!
- O, jak miło.
- Gburowaty!
- Jeszcze lepiej.
- Niewychowany i... i...
- ...iiile będziesz jeszcze się tak jąkać?
- Cham!
- To już mówiłaś.
- Kretyn, idiota, debil, głupek, kutas...
- Ładnie, ładnie, ale ten 'kutas' zachowałbym raczej dla siebie. No, to ja się już pożegnam.
- Stój! Gdzie idziesz!? Nie masz prawa! Nie masz prawa, słyszysz?! Stój!...

Drewniane drzwi zamknęły się z trzaskiem, tak, że aż wszystko się zatrzęsło. Riddley Ash był z siebie cholernie zadowolony. Właśnie rozwścieczył Madeleine Carer do tego stopnia, że ta pewnie zdziera teraz tapetę ze ścian. Zębami.

- No, ją mam już przynajmniej z głowy... - powiedział do siebie Ridd, uśmiechając się pod nosem.

Kolejna spławka. Nie podobała mu się już. Znajdzie sobie inną...

Wyszedł z ulicy, na której stało okazałe domostwo Madeleine, i zmierzał teraz w stronę najbliższego przystanku autobusowego. No tak, trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie w tym cholernym mieście jest jakiś 'najbliższy przystanek autobusowy'... Zaraz się kogoś zapytam - pomyślał. I owszem - zapytał. Pech chciał, że niewłaściwą osobę...

- Przepraszam, którędy do najbliższego przystanku autobusowego? - spytał grzecznie Ridd.

Nie zwrócił chyba nawet uwagi na to, że ów przechodzeń, którego zaczepił, wyglądał conajmniej niezwykle. Czarny, długi płaszcz, sięgający samej ziemi, bez zapięcia z przodu, przypominał by nawet po części swym krojem szaty ubogich mnichów, jako że wyposażony był również w kaptur, nie był jednak przewiązany w pasie ni sznurem, ni gumką, samym też materiałem znacznie się od nich różnił. Osoba, która się kryła pod tym stożkowatym nakryciem, wydawała się być równie czarna i ponura. Głowa jej ukryta była w cieniu spiczastego, pofałdowanego kaptura, a spuszczona w dół wyraźnie wskazywała na to, że jej właściciel pogrążony jest głęboko w kontemplacji, i najwyraźniej nie pali mu się do podziwiania otoczenia, jak i interakcji z jego mieszkańcami. Dopiero teraz Ridd zauważył, że ręce mężczyzny - oczywiście pomyślał, że to musi być mężczyzna - ukryte są gdzieś wewnątrz tego przedziwnego płaszcza. Jak by to jednak nie było, sunąca niemal powoli w powietrzu postać (poruszała się tak płynnie, że Ridd pomyślał w pierwszej chwili, iż leci po prostu nad ziemią, na co z pewnością wpłynął również opadający na ziemię płaszcz, szczelnie kryjący nogi owej arcydziwnej persony) została zaczepiona, pytanie padło, a błogi stan głębokiego zamyślenia prysnął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ridd co prawda nie przestraszył się 'przechodnia' ('przelotnia'? - pomyślał), aczkolwiek chwilę później jego pewność siebie zachwiała się przyzwoicie.

- Która godzina? - szepnęła zakapturzona, czarna postać, podnosząc powoli głowę i obracając nią równie wolno w stronę Ridda.

Szept jej przeszedł przez Asha jak prąd, wstrząsnął nim i zamieszał w głowie. Ridd przez chwilę milczał (Ten szept... Ten szept jakby nie należał do tego kogoś... - pomyślał), po czym otrząsnął się, spojrzał na zegarek i odpowiedział:

- Wpół do szóstej.

Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że pomimo, iż to on zadał pierwszy pytanie, on też pierwszy odpowiedział - co prawda na inne, ale...

- Jutro o tej porze zginiesz... - szepnęła postać, spuściła z wolna głowę i ruszyła ponownie swym niezwykłym chodem przed siebie.

Ridd stał. Nie, nie takiej odpowiedzi się spodziewał. W innej okoliczności po prostu olał by kogoś, kto by mu udzielił podobnej riposty - bądź informacji - ale teraz... Ta postać, ten facet... Cholera, był taki dziwny, tak... tak niezwykły i wogóle... Straszny, ponury... Zaraz, jak on właściwie wyglądał?... Ridd próbował sobie przypomnieć twarz mężczyzny, lecz po chwili intensywnego myślenia poddał się. Po drugiej zaś chwili zdał sobie sprawę, iż mimo, że postać owa twarz miała zwróconą stricte na niego, nie ujrzał jej... Spowita była mrokiem, ale... Skąd ten mrok? Nie, tam była pustka. Pustka, pieprzona pustka! Jezu Chryste! To nie mógł być kaptur, nie, kaptur nie rzucałby takiego cienia i... i wogóle...

Ridd przestraszył się nie na żarty. Miał bardzo złe przeczucia i... źle się czuł. Żołądek zaczął mu ciążyć, w głowie co chwila się kręciło, ręce drżały zupełnie tak, jak u cierpiących na chorobę Parkinsona, no i jeszcze mózg - nie mógł się skupić, nie mógł się otrząsnąć. Szedł, potrącając ludzi, jakby czarna postać w stożkowatym płaszczu rzuciła na niego jakiś urok, a on powoli pogrążał się w jego fatalnej mocy. Świat kręcił mu się przed oczyma już nie licho, żołądek wściekle zaczął się zwijać, skręcać i mielić - a przynajmniej tak mu się wydawało. Riddley Ash zatoczył się, wszedł na ulicę i...

Obudził w szpitalu.

***

- Która godzina? - zapytał na w pół przytomny stojącej przy nim pielęgniarki.
- Co?... Godzina? A... - wyraźnie wybita z zamyślenia, przez moment nie mogła się skupić, w końcu jednak odpowiedziała - Piąta. To dziwne, zwykle pacjenci po takich wypadkach jak pan, budząc się w szpitalu pytają najpierw: 'Gdzie ja jestem'...
- Piąta? Piąta?!? - przerwał jej Ridd - Ja... Ja muszę iść! Ja muszę stąd iść! Na policję, tak, tam będę bezpieczny, na policję!... - krzyczał przerażony, niczym szaleniec.
- Policję? Iść? Ależ panie Ash! Pan został potrącony przez samochód i cudem tylko udało się panu ujść z życiem! Panie Ash! Proszę się nie ruszać, jest pan świeżo po ope...
- Aaaa! Jeeezuuu Chryyysteeee!... Co za ból! - Ridd właśnie próbował się zerwać z łóżka, ale potworny ból w całym ciele nie dał mu najmniejszych nawet szans na wykonanie jakiegokolwiek ruchu - Booożeee... Co wyście mi zrobili... Boże, Boże, Boże... - łkał ochryple, jęcząc przy tym z bólu, każdy bowiem, najmniejszy nawet wstrząs czy ruch, wywoływał potężną falę cierpienia.
- Panie Ash! Ma pan dokładnie siedem złamań, całe mnóstwo potłuczeń, trzy pęknięcia i conajmniej tyleż krwotoków wewnętrznych. Jest pan cały posiniaczony i...
- Pocięty?!? Pocięty! Nieee...
- Nie! Nie, na litość boską, panie Ash, proszę się uspokoić! Został pan zoperowany tylko w jednym miejscu. Co pana naszło?
- Ale on tu przyjdzie, on wie, on na pewno wie, na pewno widział, i przyjdzie tu, przyjdzie, i mnie zabije, nieee... - jęczał wciąż słabo i ochryple Ridd.

To brzmiało naprawdę okropnie. Niczym ostatnie słowa, wypowiadane w agonii, tłumione przez potworny ból. Pielęgniarka jednak, młoda, atrakcyjna dziewczyna, zachowała zimną krew.

- Kto... Kto tu przyjdzie? O czym pan mówi? Pan bredzi. Proszę zamknąć oczy, proszę się uspokoić i zasnąć. Musi pan teraz dużo odpoczywać, musi pan dojść do siebie, musi pan... Panie Ash, proszę się uspokoić i zamknąć oczy! Panie Ash! Panie Ash!... Koniec tego, idę po doktora.
- Stój! Nie, nie zostawiaj mnie, Jezu, nie... Która godzina...? - Ridd wyraźnie cierpiał. I z bólu, i ze strachu.
- Dosyć tego. Jest już kwadrans po piątej, pan się obudził, a ja mam obowiązek poinformować o tym lekarza. Wrócę za jakieś dwadzieścia minut. Doktor Saintpaul je teraz lunch. Pójdę go poszukać, a pan tymczasem...
- Nie! Nie! Nie, błagam cię, proszę, nie zostawiaj mnie, zawołaj tu kogoś, nieee... zabije mnie... nieee! - jęczał obłąkany już z przerażenia Ridd.
- Koniec. Koniec, i już. Idę po doktora Saintpaula. Za dwadzieścia minut wracam.
- Mnie już tu nie będzie... - szepnął Riddley, i łza spłynęła mu po policzku.

Pielęgniarka nie usłyszała.

***

Ridd rozglądał się nerwowo wokół. Szukał zegara. Na ścianie. Nie znalazł. Rozglądnął się więc za swoim zegarkiem. Ale tego też nigdzie nie było. Na sali leżał sam, zupełnie sam... A od momentu wyjścia pielęgniarki musiało minąć jakieś... Jakieś... Głowa rozbolała go tak silnie, że nie był w stanie myśleć. Zamknął powieki i przycisnął je mocniej, jak robią to ludzie cierpiący na migrenę. Leżał tak, na wpół śpiąc, na wpół przytomnie, a czas wydawał się nie istnieć. Ridd zapomniał o swym strachu.

Szybko jednak sobie o nim przypomniał. I to w gorszych okolicznościach, niż mogłoby się wydawać.

Nagle bowiem poczuł coś dziwnego. Coś cholernie dziwnego. Szybko otworzył oczy, dokładnie na kawałek sufitu nad nim, po czym powoli obracał nimi w stronę...

- Aaarghhh... - jęknął z bólu, gdyż na widok zakapturzonej, ubranej w czarny, długi, stożkowaty płaszcz-pelerynę postaci, szarpnął się odruchowo.

Tymczasem przerażająca, mroczna sylwetka podpłynęła do niego i swą pustą twarz nachyliła nad jego głową. To było straszne. Zwieracze puściły. Ridd się wypróżnił...

- Cześć, Ridd. - szepnęła postać.

Na ten szept zapewne niejeden tęgi mężczyzna zemdlał by z przerażenia. Był po prostu nieludzki.

- Cześć, skurwielu. - odezwała się ponownie.

Jej szept przypominał syk, potworny, pieprzony syk, jak wąż!... - przeszło przez głowę Ridda. To była chyba pierwsza sensowna myśl, jaka zrodziła się w jego mózgu od kilku ostatnich minut.

- To ja. - ciągnęła postać.
- Ś... Śm... Śmie...erć...ć...? - wyjąkał z trudem Ridd, otwierając szerzej oczy.
- Nie. Ja ją tylko niosę. Niosę Śmierć. Właśnie ci ją chciałam przedstawić... - to powiedziawszy, postać powoli zsunęła kaptur z... no niby głowy, ale tam, cholera, przecież nic nie było! Zupełnie tak, jakby ktoś zgasił światło w pokoju, a potem pokój ów wcisnął zamiast twarzy, pod kaptur...

Nastąpiła chwila ciszy. Postać ukazała swą twarz. Riddleya Asha znowu przeszył na wylot tak potworny ból, że wydawało mu się, iż właściwie śmierć, gdyby teraz przyszła, byłaby błogosławieństwem. Na powrót bowiem, odruchowo, spróbował się poruszyć. A raczej - spazmatycznie szarpnąć. Cóż, tym gorzej dla niego... W każdym bądź razie, twarz owego mężczyzny (jednak ją miał!) - początkowo przecież zakładał, że to mężczyzna (zanim ją ujrzał...) - tak mocno przeraziła Ridda, że cały pobladł, oczy wyszły mu niemal na wierzch, a usta otworzyły się szeroko, w najwyższym strachu.

- Tak, Ridd, tak. To ja. Madeleine.

Tak, właśnie, to była twarz Madeleine Carer. Twarz zwyczajna. Twarz młodej kobiety, twarz nawet ładna, ale... Nic, poza nią, nawet śmierdząca dupa pieprzonego diabła, nie byłoby w stanie tak go przerazić. Wkurzył Madeleine nie na żarty. I wiedział, że z nią, w istocie, nie ma żartów...

- O, już wpół do szóstej. Jak miło. Poznajcie się. - to mówiąc, Madeleine wyciągnęła i uniosła do góry tasak, zwyczajny, kuchenny tasak. - To jest Śmierć. Śmierć - to jest cham. A na nazwisko mu Ash... - machnęła i uderzyła, nie chybiąc. - ...było...

Schowała zakrwawiony tasak w bezkresną ciemność wewnątrz płaszcza, odwróciła się i... zniknęła. Tak, po prostu. Zniknęła. Chwilę później stała już na zewnątrz budynku, ponura i mroczna, jak przedtem. Uniosła głowę i spojrzała w górę.

- Hej, Ridd. Mnie nikt nie spławia. Zawsze jest na odwrót... - powiedziała spokojnie w stronę otwartego okna na trzecim piętrze. - Mam nadzieję, że teraz, bez głowy, będzie ci lżej. I tak żaden z niej miałeś pożytek. Pusta i brzydka... - ostatnie zdanie wypowiedziała już cicho, jakby do siebie, oddalając się od murów Purgatory Hospital - Ash to ash, synu, źle wybrałeś...

***

Tu, w Czyśćcu, lepiej ostrożnie dobierać Opiekunki. Jedne bowiem zabierają do Nieba, inne zaś do Piekła. Trzeba mieć nosa. Ridd już spławił cztery. Ale one były Dobre. Spieprzył sprawę. Teraz rzeczywiście przyjdzie mu oglądać śmierdzącą dupę pieprzonego diabła...

Ciekawe, czy jest lepsza od widoku wściekłej Madeleine.



Copyrights (c) 2000 Załoga G
Internet: www.zalogag.pl