Kalendarium
2 sierpnia
Cotopaxi
Zgodnie z planem obudziliśmy się o północy. Po niespełna półgodzinie
byliśmy już gotowi do wyjścia. Może dziwić tak wczesna pora
na wspinaczkę ale podyktowane to było głównie względami
bezpieczeństwa. W godzinach popołudniowych topniejący śnieg
powoduje zagrożenie lawinowe, tak więc należało być z
powrotem najpóźniej przed południem. Innym powodem nocnego
wejścia są warunki pogodowe. W godzinach wczesnorannych jest
największa szansa na bezchmurne niebo, nie mówiąc już o wrażeniach
jakie ze sobą niesie obserwowanie wschodu słońca ze szczytu
wulkanu. W tym samym czasie co my do wyjścia przygotowywali się
żołnierze i postanowiliśmy wyjść razem z nimi. Po nas, jak
się później okazało, wyruszył Chilijczyk i ekipa hiszpańska.
Kiedy wychodziliśmy z refugio było ciemno "como en baso
negro". Po około 300m doszliśmy do lodowca i trzeba było
założyć raki. Jedynymi jasnymi punktami był księżyc,
gwiazdy i czołówki na głowach żołnierzy. Na stoku migotało,
aż miło. Początkowo udawało nam się dotrzymywać wojskowym
kroku, lecz na dłuższą metę przystosowani do tych wysokości
Ekwadorczycy byli nie do zniesienia. Postanowiliśmy nieco
zwolnić. Robiło się coraz bardziej stromo, więc założyliśmy
asekurację. W trzeciej godzinie marszu zrobiło się niemal
pionowo. Gasnące światła czołówek dawały tylko przybliżony
obraz stoku. Częstsze postoje wynikały z coraz płytszego
oddechu, potrzeb bijącego jak u kolibra serca, bólów głowy i
żołądka. Czuliśmy się wspaniale. Śnieg był dość twardy
i suchy więc udało nam się uniknąć zjazdów. 100m przed
szczytem zaczęło świtać. Spotkaliśmy tam wracającą grupkę
żołnierzy. Reszta ćwiczyła zejście do krateru. Na szczyt
Cotopaxi wdarliśmy się równo ze słońcem. Widok był oszałamiający.
Wzruszenie ścisnęło nam gardła. Zrobiliśmy serię pamiątkowych
zdjęć i trąbka zagrała do powrotu. Zejście okazało się łatwiejsze
niż przypuszczaliśmy. Zajęło nam niecałe dwie godziny. Po
drodze spotkaliśmy Jorge Miguela Alcalde y Guttierez z Santiago
de Chile, który jak się później okazało również osiągnął
szczyt. Śnieg mienił się barwami nieba. Raźnym krokiem
omijaliśmy lodowe rozpadliny. W refugio czekała na nas
symboliczna butelka szampana. Opróżniliśmy ją wraz z
rozgoryczonymi Hiszpanami, którzy zmuszeni byli zawrócić w połowie
drogi. Najszybciej jak to możliwe zeszliśmy do Panamericany,
aby złapać autobus do Quito. Czekała nas długa noc.
|