Kalendarium
29 lipca
  


Banos

Zaznajomieni w większością innych aspektów życia w Ba
nos wstaliśmy dopiero po dziewiątej. Plecaki na plecy i w drogę. Nie dane było nam niestety dojść zbyt daleko. Po około godzinie drogi pod górę napotkaliśmy miły patrol policji, który uprzejmie, lecz bardzo zdecydowanie, wyperswadował nam próbę wejścia na dymiącą Tungurahuę.

Na szczęście nie była to jedyna z atrakcji Banos. Po powrocie do miasteczka udało nam się załatwić rowery górskie. Wybraliśmy 70 km trasę po krętych górskich drogach do Puyo. Na szczęście z Puyo mieliśmy wrócić już autobusem (z rowerami na dachu) - nie wszystkim z nas się to jednak udało. Pierwsze kilometry to był prawdziwy down-hill. Ani ruchu pedałem tylko hamowanie na zakrętach, żeby rower nie przekroczył 60km na godzinę. Po jednej stronie ściana góry, po drugiej od 200 do 300m przepaści. Asfalt skończył się szybko, a przejście przy tej prędkości na dziurawy szutr było wrażeniem pozostającym dłuższy czas w pamięci (nie wszyscy z nas mieli kaski - brak zgodności z ekwadorskim standardem rozmiaru główki). Po chwili wjechaliśmy w 150m tunel. Nasze rowery nie miały świateł. Poznaliśmy wtedy co oznacza wyrażenie "światełko w tunelu". Nie było widać nic oprócz maleńkiego końca tunelu w oddali. Niesamowite wrażenie. Wiadomo na co się kierować - na światło. Jednak światło wcale się nie zbliżało! Przy okazji nie raz wpadliśmy w dziurę pełną wody. Oczy i mózg zwariowały. Oczywiście pokonaliśmy ta chwile słabości i zaraz za tunelem następna niespodzianka - cudowny wodospad, z jedną jednakże cechą zdecydowanie odróżniającą ten wodospad od innych do tej pory przez nas spotkanych. Ten wodospad spadał prosto na drogę, tworząc ścianę wody, przez która trzeba było przejechać! Chwilę przy nim postaliśmy obserwując np. niczego nieświadomych ludzi podróżujących na dachu autobusu, którzy podnieśli straszny krzyk zorientowawszy się co zaraz się z nimi stanie. Wiadomo co się stało - to samo co i z nami - byliśmy cali mokrzy. Następnych parę kilometrów zajęło nam pedałowanie i oglądanie wspaniałych widoków kanionu rzeki Rio Negro. Wyjeżdżając zza jednego z zakrętów zobaczyliśmy nagle szybującą w powietrzu skrzynie z ludźmi. Po chwili okazało się, że jest ona jednak podwieszona na linie. Musieliśmy się przejechać tym wynalazkiem. Jedna lina transportowa, dwie holownicze, brak asekuracji - ten pojazd nie dostałby chyba atestów bezpieczeństwa. Skrzynia swoim oparciem sięgała nieco powyżej kolan a dołem - 200m niżej - płynęła Rio Negro. Dlatego też część ludzi podczas zjazdu po prostu kładła się na podłodze. Operator wózka - prawdziwy ekonomista - puszczał ten pojazd swobodnie aby nabrał zawrotnej prędkości pod własnym ciężarem. Dzięki temu nie musiał dużo korzystać z silniczka. Po drugiej stronie kanionu zobaczyliśmy piękne kaskady dopływów Rio-Negro. Jednak wrażenia estetyczne zdecydowanie przyćmiła przepaść pod nami.

Dalsza część drogi okazała się zdecydowanie trudniejsza. Więcej podjazdów, mniej zjazdów. Podczas jednego z podjazdów Marcin wysforował do przodu. Po jakimś czasie reszta straciła go z pola widzenia. Jak to podczas naszej podroży bywa (dlaczego wciąż nie wyciągamy z tego wniosków!) nagle zerwała się nawałnica. Każdy (na swój sposób) myślał o znalezieniu kryjówki. Sasza i Tomek schowali się na przystanku autobusowo - widokowym. Marcin dojechał w tym czasie do rogatek Puyo, gdzie natknął się na kontrolę policyjną.

Marcin: "Paszportów nie wozimy ze sobą ze względów bezpieczeństwa. Kserokopia została w innych spodniach". Policjanci okazali się jednak bardzo mili i dali się zagadać na tematy ogólne (np. rodzaje zapięć plecaka trekingowego). W międzyczasie do punktu kontrolnego dojechała ekipa Amerykanów. Twierdzili, że widzieli kryjąca się grupę ludzi około 2 kilometry wcześniej. Po półgodzinnym oczekiwaniu i mimo nieustającej nawałnicy skorzystałem z nieuwagi policjantów (blefowałem, że koledzy mieli dokumenty) i postanowiłem wrócić do reszty ekipy. Mijał 2, 3, 5 kilometr ale nikt się nigdzie nie chował. Obawy rosły. Pomyślałem, że koledzy wrócili autobusem do Banos na własną rękę. Z każdym kilometrem byłem tego coraz bardziej pewien. Obawy moje nie wynikały bynajmniej wyłącznie z tęsknoty za przyjaciółmi ale w zasadniczej części z tego, że nie miałem grosza przy duszy, a co dopiero Dolara, czy Sucro. Była godzina 17. O 18 robi się tu ciemno. Do Banos pozostało jeszcze 50km, ale gliniana droga pod wpływem deszczy rozmokła tak, że nie było szans przejechać dwukołowcem. Zresztą rower nie miał świateł. Po dalszych 2 kilometrach na "drogę główną" chciał wjechać pick-up Mitsubishi LUV. Niestety droga była stroma i spływała ziemia. Położyłem rower i pośpieszyłem z pomocą (nie całkiem bezinteresownie). Po kilku chwilach się udało. Nie można było nie skorzystać z okazji i oczywiście padło pytanie: "Czy Pan nie jedzie przypadkiem do Banos". Niestety nie jechał. Zadeklarował się jednak, że podwiezie mnie do położonego w połowie drogi miasteczka Rio Negro. Wrzuciłem ochoczo rower na pakę po czym sam się tam znalazłem. Krople deszczu przy prędkości 80km/h kłują jak igły, ale i tak było to jak wybawienie (może połowa wybawienia). Tuz przed miasteczkiem Ekwadorczyk niespodziewanie skręcił w las oznajmiając, że to koniec drogi. Po gorącym muchissimo gracias czas był znowu wsiąść na rower. Po paru chwilach, gdy po raz kolejny spadł łańcuch nastąpiła chwila załamania. Nie trwała jednak zbyt długo, ponieważ wkrótce zatrzymała się ciężarówka - podobna wielkością do małego Stara. Z ciężarówki wysiadł miły Ekwadorczyk, otworzył klapę i zaprosił do środka (paki oczywiście). W środku siedziało na materacu trzech chłopców. Jak się później okazało, tata jednego z nich wiózł ich na obóz młodzieżowy do Ambato. Dalsza podroż była bardzo miła z jednym tylko wyjątkiem. Na jednym z zakrętów nasz wóz, jadąc po wewnętrznej stronie drogi był bliski stracenia mijającego nas pick-upa w głęboki kanion Rio Negro. Na szczęście larum podniesione przez kierowcę pick-upa w porę zastopowało naszego "tatę" i po kilku manewrach udało się autom wyminąć. Po dojeździe do Banos kierowca kategorycznie zabronił sobie cokolwiek płacić (chwała Bogu), twierdząc, że podroż rekompensuje mu godzinna lekcja angielskiego jaką otrzymali jego chłopcy. Doprawdy ugruntowało to moją opinię o Ekwadorczykach - szalenie mili i pomocni ludzie (nawet policja). W wypożyczalni rowerów już na mnie czekano. Dowiedziałem się koledzy przyjechali już dawno. Spotkaliśmy się w końcu w hostalu wymieniając swoje wersje wydarzeń. Istotnie czekali na mnie na przystanku. Po przepuszczeniu 2 autobusów załadowali rowery na dach trzeciego i, w przekonaniu, że zrobię to samo, pojechali do Banos."