Kalendarium
22 lipca
  


Wspinaczka aklimatyzacyjna na Iliniza Norte (5152m n.p.m.)

Zapowiadał się bardzo pracowity weekend. Victoriano - nasz przyjaciel z Ekwadoru - zaproponował nam podroż do podnóża gór Ilinizas (Norte i Sur) na dachu pociągu. Na archaicznym dworcu okazało się jednak, że (mimo, iż Vito sprawdzał na informacji dzień wcześniej) pociąg jeździ tylko w niedziele. Nie zwlekając więc wsiedliśmy w autobus do Machachi. W Machachi właśnie zaczynała się dwudniowa fiesta. Niestety rozweseleni alkoholem miejscowi utrudniali nam znalezienie środka transportu do stop Ilinizas. Po żmudnych poszukiwaniach spotkaliśmy właściciela półciężarówki, jadącego w tamtą stronę. Vito wsiadł do środka, my natomiast znaleźliśmy się na pace. Kierowca bynajmniej nie przejmował się dodatkowymi pasażerami i pędził co sił po bezdrożach. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie wielkie koryto wyschniętej rzeki uniemożliwiło dalszą podroż. Podejście do schroniska zajęło nam tylko 3 godziny - forma rosła. Przywitał nas tam gospodarz (nadaliśmy my pseudo Mały) oraz kilku alpinistów ze Stanów, Szwajcarii i Ekwadoru. Po obfitej kolacji typu ‘gorący kubek’ i niezliczonych porcjach herbaty udało nam się zasnąć. Noc nie zapowiadała się długa - o 4 rano pobudka. Mało tego - spokojny sen zakłócał nam swoimi problemami żołądkowymi słabo zaaklimatyzowany Ekwadorczyk z wybrzeża. Przy świetle księżyca wyszliśmy na szlak. Początki nie zapowiadały specjalnych trudności. Pierwsze wyzwanie nadeszło nadspodziewanie szybko. Iliniza nie chciała się tak łatwo poddać, co okazywała opadającymi odłamkami skalnymi, połaciami lodu i obsuwającym się gruntem. Po godzinie zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Poznaliśmy co oznacza spacer nad chmurami. Strata równowagi i oparcia oznaczałaby najpierw kąpiel w obłokach chmur a później oczywisty w skutkach upadek na skały. Podejście po połaci lodu bez raków ukazało śmierć w oczach Marcinowi, kiedy obsunął się w dół przepaści, co okazało się dopiero preludium do późniejszych przygód. Vito spokojnym głosem uspokoił przerażonego Marcina i ostrożnie poszliśmy dalej. Ostatnia cześć góry dała nam najwięcej satysfakcji. Na szczycie było miejsce akurat dla 4 osób. Wiatr starał się zwiać nas w dół. Zrobiliśmy zdjęcia, zjedliśmy czekoladę i po 20 minutach siedzenia w przenikliwym mrozie zaczęliśmy schodzić. Jakkolwiek wspinaczka daje dużo satysfakcji, to zejście wywołuje znacznie więcej strachu. Szukając za każdym razem punktu na postawienie stopy widać poniżej wysoką na kilkaset metrów skalną ścianę, z której trzeba zejść. Zeszliśmy jednak - jak się nietrudno domyślić. Potem schodziliśmy po osuwającej się startej skale i połaciach lodu. W międzyczasie poziom chmur się podniósł i szliśmy jak w mleku, nie widząc dalej niż na 3m. Szło nam bardzo dobrze, aż do spotkania z firnem. Nie wiedzieć czemu, Vito zadecydował, że bez raków uda nam się przez niego przejść. Od początku pomysł ten wydawał nam się niezbyt rozsądny, ale to Vito znał drogę. Marcinowi udało się przejść kilkanaście metrów niepewnym krokiem. Następnym ryzykantem był Sasza. Wystarczyła chwila i zniknął nam z oczu. Jego ginący w chmurach głos słychać było przez kilkanaście sekund. Tomasz widząc upadek Saszy chciał zawrócić do skał - bezskutecznie. Tak samo jak Sasza zniknął w chmurach.

Sasza:'' Nic przed sobą nie widziałem. Czułem jak nabieram coraz większej prędkości, nie wiedząc, czy skończę na skale, czy wreszcie skończy się ten upiorny zjazd! Udało mi się zatrzymać, ale kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem. Zacząłem wołać do kolegów. Po chwili zjawił się Tomasz. Zatrzymałem go przed kamienistym zakończeniem firnu. Zauważyłem jednak, ze wcześniej przejechał po wystających z lodu skalach. Po jego twarzy zdałem sobie sprawę, ze nie wszystko jest w porządku''.

Przeczucie Saszy okazało się niestety prawdziwe. Tomasz miał rozerwane spodnie na wysokości uda. Mieliśmy nadzieję, ze nie złamał nogi. Bolało go strasznie. Nie było to na szczęście nic ponad mocne stłuczenie. Po ok. godzinie doszliśmy do refugio. Mieliśmy spore opóźnienie i aby zdążyć na czekającego u stop góry jeepa musieliśmy zbiegać. Furgon na szczęście się spóźnił. Zabrał nas do Machachi. Trwał drugi dzień fiesty. Całe miasteczko czekało na corridę. Ludzie z ulicy wchodzili na arenę aby drażnić rozjuszone byki. Większości udało się uciec w porę. Jednak na naszych oczach podpity chłopak nie wykazał się wystarczającym refleksem i został kilka razy ugodzony co wywołało szał tłumu. Nas te atrakcje szybko znużyły i poszliśmy złapać autobus do Quito. Spaliśmy w nim jak zabici.