Kalendarium
30 lipca
  


Banos

Kolejny dzień miał upłynąć pod znakiem hippiki. Postanowiliśmy zwiedzić okoliczne góry na ich grzbietach. Trzeba jednak podkreślić, że andyjskie konie wyglądają jak wyrośnięte dogi. Byliśmy pełni obaw, czy dadzą radę. Wynajęliśmy konie i przewodnika (siedemnastoletnia Mercedes). Pierwszy podjazd był prawdziwym testem koni. Mercedes zarządziła galop do połowy wzniesienia - jak twierdziła dla rozgrzania koni. Stromy podjazd do kaskady szybkim stepem pozwolił nam nabrać zaufania do naszych czworonogów. Po około godzinie jazdy pod górę Sasza, jako doświadczony jeździec, zaczął mieć wątpliwości, czy nasze konie nie powinny odpocząć. Widoczne na pierwszy rzut oka doświadczenie Mercedes przekonało nas jednakowoż, iż wie co robi. Na szczycie konie zaprowadziły się (i nas) na pastwisko. My natomiast mieliśmy czas na podziwianie Banos, leżącego u podnóża wulkanu. Zejście do Banos nie było drogą usłana serpentynami, lecz stromą ścieżką w dół. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy konia zeskakującego jak kozica ze skalnej półki. Była to prawdziwa wspinaczka w dół, trudna do przejścia nawet dla piechura. Balansowaliśmy często nad krawędzią, ale przewodniczka sugerowała, żeby zaufać koniom i pozwolić im samym wybrać najlepszą drogę. Po powrocie doszliśmy do wniosku, że niewielki rozmiar koników andyjskich oraz ich drobna budowa wynika wyłącznie z ich zdolności przystosowania się do warunków, podobnie jak budowa tybetańskich Szerpów.

Dość mieliśmy przygód w Banos. Czas na Cotopaxi! Wieczorem wsiedliśmy więc w autobus do Latacungi, stolicy prowincji Cotopaxi.